O gulaszu i targu węgierskim

Węgry.

Jechaliśmy autkiem marne 8 godzin i mimo, że lubię prowadzić samochód i 2/3 drogi spędziłam za kierownicą, to lekko nie było.

Dotarliśmy na miejsce i poznaliśmy gospodarza - artysta malarz. Na poddaszu, w którym mieszkaliśmy - wszystko było wymalowane i co ciekawe, o ile kocham minimalizm - otaczające mnie z każdej strony ornamenty, kwiaty i portrety nawet w najmniejszym stopniu nie wzbudziły we mnie obrzydzenia.

Przedmieścia Egeru są tak spokojne i swojskie, jak wieś, na której mieszka wasza babcia. Każdy ma dom, płot i ogród - tak jak u nas. Tyle że tam każdy dom, płot i ogród jest dziełem sztuki - zadbanym, wymuskanym i czystym. Ogródki wyglądają jak z podręczników, płoty jak z katalogu Castoramy, a domki jak z bajek.

Węgrzy czas spędzają przy winie swojej roboty, albo na basenach termalnych i winie - wciąż własnej roboty. Więc i my stwierdziliśmy, że spędzimy tak czas. Kocham wodę i gdybym wierzyła w reinkarnację, to byłabym w stanie uwierzyć, że w zeszłym życiu byłam syrenką, albo foką - w każdym razie zwierzątkiem wodnym. Było dobrze. Woda miała pełno mikroelementów, zdrowotnych minerałów i innych cudów - niestety nie wiem jakich, bo wszystko było napisane po węgiersku. Zdrowsza się nie czuję, chora nie jestem, więc powiedzmy, że było zajebiście.

Eger. 15 minut drogi starym autobusem po krętych uliczkach. Gorąco, słonecznie - zbyt jasno i chujowo żeby zrobić piękne zdjęcia - było ciężko, ale razem z zadowolonym z nawału pracy Nikusiem daliśmy radę. Targ i jedzenie - którego zdjęć nie zrobiłam, bo za szybko zjedliśmy, okazały się najlepszym punktem wycieczki. Jak zawsze, bo przecież Karolina to synonim słowa jedzenie.

Gospodarz zaprosił nas na obiad na prawdziwy węgierski gulasz, jednak do przewidzenia było, że zrobimy go razem, a dokładnie Gospodarz i Majki. Mi się nie chciało. Długo się robiło, szybko się jadło, ciężko się później ruszało - to tak w skrócie. Gulasz był cudownie smaczny, a Majki cudownie spełniony.

Budapeszt okazał się za to zbyt duży do ogarnięcia w jeden dzień. Piękny i ogromny - nie tylko pod względem powierzchni, ale i samej architektury. Zwiedziliśmy pewnie 1/10 miasta - jeśli nie mniej, ale jakoś nad tym nie ubolewam, bo na pewno tam wrócimy. Targ, Lodziarnia, Parlament, Zamek Królewski, mosty, panorama, ulice. Miło wspominać, ale zdjęcia nie dziś.

W nocy też siedzieliśmy na basenie. z winem, piwem i Langoszami - plackami smażonymi w głębokim tłuszczu ze śmietaną i serem - tłuszcz w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu! Kameralność, urok i atmosfera - coś wspaniałego. Jedynie z komarami się nie polubiliśmy.

Ostatniego dnia znów się kąpaliśmy, zdjęć nie mam, bo Nikuś boi się wody. A jak się już wykąpaliśmy, zwiedziliśmy Miskolc i węgierski McDonald's

A powrót był ciężki, długi i nudny.

w każdym razie,

polecam.



4:18 śniadanie w Słowacji
kwiaciarnie uliczne
targ


zakochana po uszy
pani smażyła dla mnie placka
szczęśliwy chińczyk na targu /fot. Majki/





proces tworzenia pyszki
Majki i miłość
 mój ulubiony asystent
lepsze, niż te z Maca
w warsztacie Gospodarza


pracownia vol. 2
pracownia



każdy inny, każdy coś znaczył
mnogość ozdób





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz